Przysłuchując się wędkarskim dyskusjom o wyższości jednych metod nad innymi, często zadajemy sobie pytanie: dlaczego tak się dzieje, że wędkowanie jako niby wspólne hobby milionowej rzeszy facetów, z jednej strony ich łączy, z drugiej zaś, poprzez swoje różne formy, metody i sposoby – dzieli.
Daje się to łatwo zauważyć wędrując z kijem po kraju, po różnych wodach.
Wcale nie rzadkim zjawiskiem jest wzajemna niechęć wędkarzy preferujących jedną metodę łowienia względem łowiących inaczej. Nie od dzisiaj wiadomo, że fakt taki widoczny jest np. w kręgach zbliżonych do „pstrągowych” w stosunku do tzw. „gliździarzy”, oczywiście nie bez wzajemności tych drugich. Niejeden z nas zapewne łapie się na tym, spinningując np. na jeziorze, gdy z ironicznym i drwiącym uśmieszkiem na ustach obserwuje mocowanie się zawodnika z półkilowym leszczem, czy wyrzucanie przez niego wiadra zanęty do wody, sam padając „ofiarą” kpiącej z kolorowych świecidełek „karpiowej klienteli Gutkiewicza czy Van Eynde”, samej zapatrzonej w swoje jedynie skuteczne proteiny. I tak w koło Macieju… Trzeba sobie jasno powiedzieć: pycha, próżność, zazdrość, brak wędkarskiej tolerancji nie są nam obce. Tworzące się ostatnio grupy (wędkarskie kluby), rzecz sama w sobie godna pochwały, co prawda zbliżają do siebie wędkarzy, jednak w istocie, poprzez sam fakt powstawania, jeszcze bardziej różnicują i pogłębiają podziały na zwolenników określonych metod na te lepsze i gorsze. Nie bez znaczenia jest tu wpływ dynamicznego rozwoju przemysłu wędkarskiego, który wypuszczając na rynek serie specjalistycznego sprzętu niejako zmusza nas do ukierunkowania formy łowienia określonego gatunku ryb. W sytuacji takiej zatracona została jakby po drodze naturalna radość spontanicznego wyboru sposobu wędkowania na danym łowisku w określonych warunkach bio-meteorologicznych czy innych, a samo łowienie przeradza się coraz częściej w skomplikowane, chronione tajemnicą procedury przygotowania łowiska, nęcenia, doboru sprzętu itd.
Nie chciałbym w tym miejscu generalizować, ale częstym miernikiem wartości wędkarza, jego umiejętności i akceptacji w grupie jest wartość posiadanego przez niego sprzętu. Poprzez zaistniałe podziały coraz mniej jest kolegów łowiących „uniwersalnie”. Zgodzę się z argumentami zwolenników opanowania jednej metody połowu do perfekcji, na pewno przynosi ona stałe rezultaty, lecz uważam, że naprawdę dobrym wędkarzem nie jest ten, kto łowi tylko w „swoim” łowisku przysłowiowe leszcze-łopaty, ale ten, kto będąc nad wartkim, górskim potokiem potrafi „dopasować się” do nie znanych warunków i poprawnie poprowadzi sztuczną muszkę. Spinningując na jeziorze, gdy nie biorą szczupaki, spokojnie zmontuje matchówkę i nacieszy się widokiem złowionej siatki dorodnych płoci czy wzdręg na zebrany uprzednio z powalonego do wody pnia drzewa „chrust”.
Nie prześpi nocy snem sprawiedliwego w oczekiwaniu na brania zębaczy o świcie, ale zastawi się z żywcem na węgorza lub sumka.
Myślę, że zamiast gloryfikować swój jedynie słuszny i najpiękniejszy sposób rybaczenia, należy poznawać i praktykować inne formy, bo nie wiadomo, czy akurat nie będą one skuteczniejsze w danym miejscu i czasie, w określonych warunkach. Ileż to razy zdarzało się tak, gdy po całkowitym zaprzestaniu żerowania np. pstrągów o ósmej rano traciliśmy cały dzień w oczekiwaniu na wieczorne brania. A wystarczyło się tylko „przeorientować”, zmontować lekką gruntówkę i przerzedzić stadko rybiej fauny w pobliskim leśnym oczku.
Dla niektórych muszkarzy byłoby to jednak świętokradztwo. Doszło do sytuacji, że już sam fakt posiadania matchowego kija jest zdradą przynależności do muchowej elity, a cóż dopiero łowienie nim na „robala”. Plama na honorze! Panuje nawet wyobrażenie, że jest to metoda dla wybranych, łowi się nią tylko pstrągi i lipienie, a w ogóle to „wyższa szkoła jazdy” dla wtajemniczonych. Prawda natomiast jest taka: bez poznania czegoś innego bazujemy na stereotypach. Bywa tak – różne formy wędkowania dzieli tylko nić różnicy, a w zasadzie jest to: to samo, tylko trochę inaczej. Mamy lato. Nad wodą spotykają się wędkarze z całego kraju. Niech nie zabraknie pomiędzy nami życzliwości, wzajemnej wymiany poglądów, spostrzeżeń i doświadczeń, przekonania się do czegoś, co być może było przedmiotem naszej krytyki, drwiny czy nietolerancji.
Właśnie teraz, w czasie urlopów, jest nadarzająca się okazja konfrontacji własnej „szkoły” z innymi. Wnioski wypłyną same. A wracając po wakacjach do lokalnych łowisk przekonajmy się, że na metodę włosową świetnie biorą nie tylko karpie, ale również liny; na sztuczne muchy łowi się nie tylko pstrągi i lipienie, ale także klenie, jelce. Okonie, natomiast „biją” wcale nie gorzej na prowadzonego pod prąd kolorowego streamerka niż na obrotówki.
Przekonamy się wtedy do wędkarskiej uniwersalności, a tolerancyjne traktowanie łowiących innymi metodami przyczyni się do tego, że wędkarstwo bez wyraźnych podziałów na lepsze i gorsze stanie się jeszcze piękniejszą przygodą życia.