We wrześniu znakomita większość wędkarzy samotników doczekawszy się wreszcie trochę spokoju na wodach, gdy ucichł już gwar rozbrykanej dzieciarni, piesków, tatusiów, mam, tudzież innych wszelkich piewców disco polo z radioodbiornikami, ruszy na tylko sobie znane rewiry. Każdy do swojej ostoi.
Rybą najczęściej kojarzoną z wrześniowym miesiącem jest okoń, i jest to prawda, jest głównym trofeum tej pory. Ale nie tylko. Dla niektórych ostatnią chwilą, ostatnią szansą połowienia na pasikoniki (koniki polne) jelców, są ciepłe i słoneczne dni początku jesieni. Wizerunek jelca jest na ogół znany, nie trzeba więc go specjalnie przedstawiać. Ponieważ jednak wraz z kleniem i jaziem należy do jednej rodziny Cyprinidae i rodzaju Leuciscus, a wiąże się z tym oczywiście wspólne bytowanie, dlatego kilka szczegółów dla przypomnienia różniących jelca z kleniem.
Płetwa odbytowa u jelca jest lekko wcięta lub równo ścięta, u klenia natomiast zaokrąglona. Liczba łusek na linii bocznej u jelca 59-53, u klenia 44-46.
Pysk jelca jest mały, dolny, przecięcie ust poziome, na krawędzi dolnego brzegu oka. U klenia pysk jest większy, przecięcie ust skośne, najwyższy punkt na poziomie średnicy oka. Oczy jelec ma żółte albo bladożółte, kleń natomiast czerwone. Płetwy brzuszne u jelca szare, u klenia czerwone lub pomarańczowe.
Powyższe informacje mają istotne znaczenie przy egzemplarzach niedużych, gdy sylwetki obu ryb wizualnie są podobne.
Słoneczne i ciepłe wrześniowe dni są ostatnim momentem na spotkanie z tą stadną, sympatyczną, płochliwą rybą, niestety, jakby ostatnio trochę zapomnianą, zwaną nawet ubogim krewnym „sportowego” klenia, często niedocenianym przez wędkarzy, a na pewno już przez nieomylnych działaczy PZW, dla których nie wart jest nawet wymiaru i okresu ochronnego! Znaczy to: bierzcie kiedy chcecie i ile chcecie, koleżanki i koledzy, towarzyszki i towarzysze. Nie dla wszystkich jednak. Właśnie przy końcu lata jest dla niektórych obiektem zainteresowania nr 1.
Gdy łowienie innych gatunków może jeszcze poczekać, jelec nie poczeka. Wraz z zimniejszymi nocami, przybierającą wodą i chłodami zejdzie niżej w sobie tylko znane kryjówki. Stanie się niedostępny.
Metoda łowienia tej ryby na pasikoniki jest prosta aż do bólu. I właśnie w tej prostocie tkwi jej piękno. Wystarczy tylko nałapać odpowiedni zapas koników, skądinąd uroczych stworzonek, których nie znajdziemy już o tej porze w wysokich trawach, a w wysuszonych, „wypalonych” przez słońce miejscach o dużym nasłonecznieniu. Mając już przygotowaną (bez specjalnego jak to często bywa rytuału) przynętę, gdy jest co na haczyk włożyć, a jest to nie byle jaki smakołyk, danie pierwsza klasa, wiedzą o tym klenie, poznał się na niej również jelec, pozostaje tylko zmontować matchowy kij (z powodzeniem może być muchówka). Żyłka? Jak najcieńsza, lecz bez przesady Panowie, na 0,10 wspaniale się zrywa przypon na byle zaczepie, a Gamakatsu nie jest tanie… Dla mnie wystarczy, powiedzmy 0,15. Akurat. Spławik, zawsze łowiłem na kolec jeżozwierza, innych nie znam.
Jest to zresztą mało istotny element, ważniejsze będzie wyczucie brań palcami lewej ręki utrzymujących poprzez żyłkę bezpośredni kontakt z przynętą. Jedna śrucinka zaciśnięta ok. 25 cm nad konikiem polnym, tylko po to, by spławik nie leżał płasko na wodzie.
Ot, i wszystko. Skuteczność łowienia takim zestawem, polega przede wszystkim na jak najdalszym wypuszczeniu go z prądem rzeki. Nie wystarczy zarzucić i czekać na brania. Przytrzymywany pasikonik powinien penetrować środkowe i górne partie wody – najdalsze od wędkarza jak tylko się da, nawet płycizny. Gdy jest ona czysta i krystaliczna o piaszczystym podłożu, stada jelców stojące pod nawisami drzew i wiklinowych krzaków, bez problemu dostrzegą przesuwający się wolno łakomy kąsek.
Nie trzeba im wcale podawać koło nosa. Podejdą same. Z moich spostrzeżeń wynika, te są mniej nieufne niż klenie czy lipienie i „podchodzą” do, bądź co bądź, nienaturalnie spływającego owada. Brania objawiają się nagłym przytrzymywaniem lub ostrym pociągnięciem w dół rzeki. Ważne, by tego momentu nie przegapić i delikatnie przyciąć. Jeżeli nawet w bystrym nurcie nie dostrzeżemy przytopionego spławika, branie da się łatwo wyczuć w palcach. I w tym miejscu przestroga. Holowanego jelca należy zdecydowanie i błyskawicznie odciągnąć od stada. Raz spłoszonych prędko nie ujrzymy, toteż nie warto dłużej czekać na kolejne brania.
Są takie miejsca, jest taka rzeczka, która od lat obdarza mnie pięknymi, jak na
swój gatunek, bo ok. 25-centymetrowymi jelczykami. Z każdym rokiem jednak, jak to prawie wszędzie ma miejsce, stada są mocno przerzedzane przez lokalnych „sakowców”.
Ale… swoje jeszcze można wychodzić. Jasne, że nie zdradzę jak się ten ciek nazywa, nie pozwoli mi na to mój samolubny charakter.
Podany wyżej sposób połowu jelców, bez wątpienia polecany jest głównie młodym wędkarzom, uczącym się dopiero finezyjnego wędkowania, lubiących częste zmiany stanowisk, mówiąc krótko dla wędkarzy aktywnych. Stanowi on wspaniałą szkołę „progórskiego” rzemiosła, a także sztuki wyczucia, refleksu i kamuflażu przy polowaniu na prądolubne gatunki ryb. Może również być pewnego rodzaju „preludium” przed późniejszym zajęciem się muszkarstwem.
A od żywego owada do jego sztucznej imitacji bliska już droga.