Urok małych, pomorskich rzeczek, krętych, zakrzaczonych, malowniczo rozcinających zalesione wzgórza lub zwalniających w nieprzebytych kożuchach bagien, to coś tak silnie działającego na wyobraźnię każdego wędkarza łowiącego pstrągi, że wręcz zmuszało go do jak najczęstszych nad nie powrotów. Przez wiele lat mogły zadowalać najbardziej nawet wymagających koneserów spinningu i muchy. Wędkarzy-samotników o mocnych nogach i małych potrzebach, lekceważących trudy i niewygody, gnała w te uroczyska nieodparta chęć spotkania z wielką wędkarską przygodą – pstrągiem potokowym. Gdy prywatność, wręcz własność strumienia zostawała brutalnie zdeptana zbyt częstymi śladami obcych woderów, przenosili się w dalsze, dziewicze jeszcze tereny opuszczone i zapomniane przez ludzi, o których bytności świadczyły zarastające chaszczami ruiny domów, młynów, elektrowni i mostów. Jedni odchodzili z głuszy przyciągani wizją wygodnego i łatwiejszego życia w świecie dynamicznie rozwijającego się przemysłu, drudzy zaś znużeni codziennym gwarem wielkich miast, znajdowali szczęście w tym opuszczonym, prymitywnym świecie.
Nagrodą za trudy był nie tylko pstrąg – książę wód czystych, bystrych i chłodnych, ale również niezapomniane, bo niecodzienne zdarzenia w bezpośrednim kontakcie z żywą i dziką naturą. Ileż satysfakcji z zapamiętanych spotkań z dzikiem, jeleniem, jastrzębiem czy nawet czarnym bocianem, z podpatrywania kuny, piżmowca, tchórza czy nawet wydry. Wystarczy tylko w cichy i spokojny zimowy wieczór przymknąć oczy i wrócić tam by jeszcze raz to przeżyć. Niestety, coraz częściej przychodzi nam sięgać po tę właśnie formę przywracania zdarzeń, które jakoś nie chcą a raczej nie mogą powrócić.
Gdy w końcu lat siedemdziesiątych racjonalna gospodarka wodą stała się nie tylko modnym hasłem ale i nakazem, wizja zagospodarowanych małych cieków pstrągowych (tzw. mała retencja), miała wielu zwolenników – wędkarzy, działaczy, naukowców. Stało się więcej a może nawet zbyt dużo. Oddano w ręce bezmyślnych ludzi narzędzie, które miało spiętrzać wodę również dla dobra ryb – jaz.
Przyznam, że również oczyma duszy widziałem rozlewiska i cofki pełne wody, dające pstrągom schronienie w okresach suszy. Zaślepienie tym bardziej naganne, bo przecież widok kompleksowych melioracji połączonych z totalną wycinką drzewostanu powinien mnie ostrzec, zabrać złudzenia dobrych intencji człowieka czerpiącego korzyść z tej wody. Prace te miały przywracać rolnictwu pod uprawę grunty zwane nieużytkami a obróciły w pustynię wiele hektarów wyżej położonych a piaszczystych tu terenów. Wprost proporcjonalnie do ilości przybywających w rzekach ofaszynowanych palików ubywało meandrów, wody i pstrągów. Wyjątkowo suche lata spowodowały, że następował całkowity zabór wody z rzeki do celów energetycznych, nawadniających, hodowlanych a często dla zwykłego zaboru ryb z pozbawionego wody koryta.
W tym roku miałem okazję odwiedzenia wielu miejsc, z którymi wiążą się moje najmilsze wspomnienia. Najpierw była to rzeka Mątawa. Odcinek poniżej Borowego Młyna od 1981 r. nadal bezrybny, nie licząc płoci porwanych gwałtownym upustem wody ze zbiornika i wyrzuconych na łąkę. Poniżej wyremontowanej w Rozgartach zapory nieraz zmuszony byłem zrezygnować z łowienia bo całą wodę magazynowano w zbiorniku. Rzeką Sabiną za każdym razem płynął w przyujściowym odcinku czarny, cuchnący muł. W górnym biegu rzeki Ryszki miejscowi robaczarze z zawziętością godną lepszej sprawy tępią narybek pstrąga. Kłusownicze rekordy bije pod w tym względem Łupawa. Podczas sześciu wyjazdów w miesiącach wrzesień-listopad w dni wolne od pracy, spotkałem tylko raz dwóch muszkarzy oraz całe szeregi zorganizowanych w grupy spinningistów i robaczarzy, często z psami. Rzeka Łeba mało w tym roku uczęszczana przyciągnęła do siebie wielu miejscowych kłusowników – tak dzieci jak i starców. Prace melioracyjne, całkowita wycinka drzew i budowa prawobrzeżnej części hodowli powyżej torów w Bożym Polu skutecznie zlikwiduje matecznik lipienia. Rzeka Reda poniżej młyna w Strzebielinie, po gruntownych melioracjach nigdy już nie będzie tarliskiem dla unikalnej formy pstrąga potokowego,
z którego część zachowując dozę genów po przodkach, podejmowała wędrówkę do morza, wracając trocią. Dodam, że był to jedyny odcinek, który nawet podczas roztopów zimy stulecia niósł wodę czystą i mieszczącą się spokojnie w korycie.
Rzeka Bolszewka, regularnie pozbawiana wody aż dusi się cuchnącymi ściekami z hodowli tak licznych jak na żadnej innej rzece. Widok wędkarza nie przeszkadza właścicielowi w dalszym czyszczeniu stawu z namułu i gnijących ryb, polegającym na bezpośrednim upuście do rzeki. Dołożyć do tego obrazu należy licznych bezrobotnych i wałęsających się wyrostków, którzy z braku lepszego zajęcia próbują wszystkimi możliwymi sposobami złowić coś na kolację. Aby obraz mentalności tych ludzi był pełny przytoczę dosłownie skierowaną do mnie uwagę wypowiedzianą w miejscowości Łęczyce nad rzeką Łebą. „Tera panie woda mała, co tu szukać, przyjedź pan pod śluzę w październiku albo listopadzie. My ich tu dość tyle dostali”. Względnie pozytywne wrażenie wyniosłem znad rzek Prusiny, Brdy, Kamienicy, Bychowskiej Strugi, bo chociaż pstrągów i tam nie ma zbyt wiele, to przynajmniej widokowo pozostały względnie nie zmienione. Na koniec moich utyskiwań zostawiłem przypadek niezwykły, błyszczący jak piękny brylant wśród popiołów. Była to dobrze zorganizowana akcja antykłusownicza na rzece Redzie koło Wejherowa. I jak tu na nowo nie nabrać nadziei.