Bierze ostrożnie jak lin, natomiast podczas holu walczy nie gorzej od karpia. Karaś nie jest wcale „karpiem dla ubogich”, lecz prawdziwym wyzwaniem dla każdego wędkarza łowiącego ryby spokojnego żeru.
Letni wieczór nad torfowym stawem. Wilgotna ziemia oddaje resztki ciepła zakumulowanego w ciągu dnia, tatarak wydziela wokół swój charakterystyczny zapach, promienie wieczornego słońca padają na pajęczyny. Niebieska ważka przysiadła na moment na antence lekkiego spławika typu waggler, by za chwilę odlecieć, jakby ją coś spłoszyło. Puls czekającego w skupieniu wędkarza nagle przyspiesza – czy spławik przypadkiem się nie poruszył?
Łowiący prawie już uwierzył, że ma omany wzrokowe, gdy waggler nagle zadrgał, wynurzył się na kilka milimetrów z wody i zastygł w bezruchu. Ręka wędkarza momentalnie zaciska się na dolniku lekkiego kija odległościowego. Czyżby małym czerwonym robaczkiem zainteresował się w końcu jakiś lin? Spławik prawie niewidocznie przesuwa się w bok, wykonuje obrót wokół własnej osi i majestatycznie znika pod wodą. Delikatne wędzisko podrywa się z lekkim świstem powietrza do góry, by w ułamek sekundy później zamortyzować potężne szarpnięcie. Zacięcie udało się. Wędkarz w jednej sekundzie zapomina o ważkach i tataraku. Teraz jego uwaga skoncentrowana jest jedynie na dużej, z determinacją walczącej o życie rybie. Przy żyłce przyponowej 0,10 mm każda sekunda dekoncentracji może zakończyć się stratą holowanej ryby. W unoszących się z dna obłoczkach mułu, boki ryby błyskają złotobrązowymi odcieniami. Po sposobie walki od razu poznaję, że nie jest to lin. Ryba na drugim końcu żyłki walczy siłowo i bez pardonu. Czyżby więc karp? Nie, to karaś, ale za to jaki karaś! Mój przeciwnik walczy do upadłego i nawet przy samym brzegu, po kilkakrotnym złapaniu powietrza, ciągle nie daje za wygraną. Jak na złość, podbierak leży daleko poza zasięgiem ręki.
Lądowanie niedźwiedzią łapą
Nie pozostaje mi nic innego, tylko podebranie ręką. Chcąc jednak pewnie uchwycić tak szeroką rybę, trzeba by mieć iście niedźwiedzią łapę. W pozycji klęczącej wykorzystuję cały „limit szczęścia”, sztuka ta w końcu mi się udaje.
Mój największy w życiu karaś leży spokojnie w zielonej trawie. Ryba jest prawie okrągła i wcale nie jestem pewny, czy w całości zmieściłaby się na talerzu. Właściwie to jest mi nawet trochę szkoda tego karasia, że wkrótce będzie chrupko upieczony na maśle. „Rzadka zdobycz” albo „szczęście” -skomentują niektórzy czytelnicy mój połów. Możecie mi jednak wierzyć, że karasie występują w naszych łowiskach znacznie częściej, niż sądzi wielu wędkarzy. Wystarczy, że w okolicy jest choć jeden akwen z naturalnie występującymi małymi karasiami. Ryby te rozprzestrzeniają się dzięki wędkarzom łowiącym drapieżniki (niezwykle żywotne małe karasie są ulubionym żywcem na szczupaki). Po skończeniu łowienia, jeżeli w wiadrze zostały jeszcze jakieś żywe ryby, wędkarz przeważnie wylewa je razem z wodą do jeziora. Możecie mi wierzyć, że w ten sposób karasie znalazły się w wielu zbiornikach wodnych, a w niektórych z nich podorastały do tak imponujących rozmiarów, że stanowią dziś wyzwanie dla łowców ryb spokojnego żeru.
Wśród roślinności
Gdzie szukać niezwykle walecznych karasi? Zanim odpowiem na to pytanie, najpierw przyjrzyjmy się nieco dokładniej tej rybie. Karaś jest silnie wygrzbiecony i ma bardzo „zwartą” budowę ciała. Jest przy tym stosunkowo krótki i świetnie umięśniony. W dużych akwenach trzyma się przeważnie granicy pasa trzcin lub wiedzie żywot wśród miękkiej roślinności wodnej rosnącej przy brzegu. Powolny raczej karaś jest tam w miarę bezpieczny od szczupaków.
Budowa ciała karasia umożliwia mu łatwe poruszanie się nawet w największej podwodnej dżungli. Po przekroczeniu masy jednego kilograma karaś przestaje już się obawiać wody otwartej. Często pływa wtedy razem z podobnej wielkości karpiami i można go złowić nawet na głębokości około dwóch metrów.
Ustalenie, że w jakimś zbiorniku wodnym występują karasie, nie oznacza wcale, że od razu uda nam się je złowić.
Duże karasie są bowiem wyjątkowo ostrożnymi rybami i rzadko biorą na wędkę. Łatwiej jest złowić dużego lina niż doświadczonego, niezwykle podejrzliwego karasia.
Branie dużego karasia jest ledwo zauważalne i niezwykle bojaźliwe. Należy przy tym pamiętać, że ryba ta ma stosunkowo mały otwór gębowy i nie zawsze potrafi od razu poradzić sobie ze zbyt dużymi przynętami (mam tu na myśli przynęty drobnoziarniste).
Supercienka żyłka
Stwarza to pewnego rodzaju problemy, gdyż nastawiając się nawet na kilogramową rybę, musimy łowić na maleńkie przynęty, a więc także na supercienką żyłkę i mały haczyk. Podczas holu natomiast karaś bez żadnych sentymentów pokazuje, na co go stać. Sytuacja bez wyjścia? W zasadzie tak, chociaż Anglicy także i na to znaleźli już sposób. Najlepszą „bronią” na ostrożne duże karasie jest wędka typu winkelpicker z delikatną szczytówką.
Ciężarek gruntowy nie może być zbyt duży (najlepiej 5-gramowy z wmontowaną krótką przelotową rurką do przeciągania żyłki). Zestaw nie powinien mieć nawet karabińczyka, gdyż, jak już mówiłem, duże karasie są niesłychanie podejrzliwe i wyczuwają nawet najmniejszy opór. Średnica żyłki przyponowej waha się od 0,12 do 0,16 mm. Długość przyponu zależy głównie od upodobań wędkarza, choć raczej nie jest wskazane, żeby przypon był dłuższy niż 50 cm. Jeżeli w pewnym momencie, delikatna szczytówką winkel-pickera zacznie nieznacznie podrygiwać, możemy mieć nadzieję, że naszą przynętą właśnie Interesuje się duży karaś.
Karasie można z powodzeniem łowić także na spławik. Największe okazy przy tym często „dąsają” się podczas brania, a nerwy wędkarza wystawione są wtedy na bardzo ciężką próbę. Jeżeli ktoś chce za wszelką cenę wyeliminować denerwujące drgania spławi-ka podczas brania, powinien zdecydować się na najmniejszy i najsmuklejszy model, jaki tylko można kupić w sklepie wędkarskim. Ja, na przykład, zanim zupełnie przestawiłem się na łowienie z drgającą szczytówką, z powodzeniem używałem w charakterze spławika zwykłej, polakierowanej zapałki. Główkę zapałki nacierałem tłuszczem, żeby lepiej pływała na wodzie. Wędkarzom, którzy nie mają nic przeciwko nieco ekstrawaganckiemu sposobowi łowienia ryb, polecam technikę „swobodnej żyłki”. Najlepiej do tego celu nadaje się lekka muchówka z pływającym sznurem. Przynęta jest taka sama jak podczas łowienia na spławik lub drgającą szczytówką. Mniej więcej połowa dwumetrowego przyponu z żyłki powinna być tonąca. Brania spostrzegamy w ten sam sposób, jak podczas łowienia pstrągów, a więc na podstawie poruszenia się sznura na wodzie. Wędkarz, który opanuje sztukę łowienia na „swobodną żyłkę”, powinien przygotować się na wspaniałe i niezwykle podniecające wędkowanie.
super artykuł!